Nadszedł czas na małe podsumowania zakończonego już sezonu Energa Basket Ligi Kobiet. Porozmawialiśmy z jednym z głównych architektów historycznego mistrzostwa kraju dla lubelskiego klubu – trenerem Krzysztofem Szewczykiem.
Od wyraźnych problemów na jesieni aż po złoto. Ta droga po mistrzostwo była naprawdę kręta.
Od samego początku gdzieś nam się ten sezon nie układał. Począwszy od kontuzji Mašy Janković jeszcze przed wyjazdem na mistrzostwa świata, później się okazało, że Nia Clouden tak naprawdę przyjechała z kontuzją i grała z urazem do tej pierwszej przerwy na kadrę. Te wyniki na start sezonu nie były najlepsze. Podjęliśmy decyzję o zmianach w składzie i gdzieś to tam na zafunkcjonowało. Dało dobry efekt w postaci zwycięstw z Gdynią czy z Polkowicami w tej pierwszej rundzie. Później już znowu w styczniu przyszedł kolejny kryzys i porażki trzy z rzędu w lidze. Do tego w dodatku gra w EuroCup i dopiero po odpadnięciu z europejskich pucharów ten zespół wrócił na właściwe tory, czego efektem było mistrzostwo Polski.
Kluczowym momentem sezonu była ta pierwsza przerwa kadrę czy skupienie przede wszystkim na lidze po odpadnięciu z EuroCup?
Myślę, że dopiero gdy odpadliśmy z EuroCup, to było troszeczkę więcej czasu na trening. Nie ma co ukrywać, nie trenowaliśmy jakoś ciężko, ale można było oczyścić głowę i nie byliśmy skupieni na podróżach. Później wynikowo ten zespół się prezentował już naprawdę dobrze, bo od tego momentu w rundzie zasadniczej przegraliśmy jedynie mecz z Polkowicami. To był taki punkt zwrotny, kiedy wreszcie mogliśmy się skupić tylko na lidze.
Jakie było największe wyzwanie, przed jakim trener stanął, żeby poprowadzić drużynę do medalu?
Największym wyzwaniem było pogodzenie tych wszystkich indywidualności, bo nie ukrywajmy, ale ten potencjał zespołu był naprawdę spory. Tutaj było dużo osób, które chciały oraz potrafiły zdobywać punkty. Pogodzenie tego wszystkiego, żeby to w miarę zafunkcjonowało jako zespół, to było takie największe wyzwanie. Były różne problemy na drodze realizacji tego zadania, ale finalnie myślę, że się udało.
Kiedy hasło ,,Go for gold” zaczęło być żywe w drużynie?
Po meczach z Gorzowem, ale może już po rywalizacji z Gdynią w to tak naprawdę uwierzyliśmy, że ten zespół jest mocny i może dużo zdziałać. Na przełomie spotkań z Gorzowem i z Polkowicami wiedzieliśmy, że ta walka o złoto jest realna.
Sportowo to był najcięższy sezon w Pana karierze trenerskiej?
Nie, najcięższy nie. Sportowo były już cięższe sezony. Mogę jednak przyznać, że był on bardzo ciężki mentalnie.
Poza pańską pracą, a także świetną grą zawodniczek, kto miał wyraźny wpływ na końcowy sukces?
Nie ma takiej jednej osoby, każdy miał wpływ, począwszy na Marku Lebiedzińskim, kończąc na Pawle Siembidzie, pani psycholog, kierowniku drużyny, prezesie. Nie da się wymienić jednej osoby, bo każda osoba dołożyła swoją cegiełkę do tego mistrzostwa.
Na docenienie chyba należy także regularne wsparcie z trybun od kibiców.
Dokładnie tak i kibicom należą się serdeczne podziękowania za to, jaką świetną atmosferę stworzyli. Nie mówią tutaj tylko o meczach finałowych, ale przez cały sezon czuliśmy to wsparcie. Były lepsze i gorsze momenty, ale nasi fani byli z nami zawsze. Jeszcze raz bardzo dziękujemy za tę gorącą atmosferę.
Czuć teraz ulgę, że wreszcie jest czas na zasłużony odpoczynek czy jest trochę żal, że to koniec już tej pięknej rywalizacji?
Żalu na pewno nie ma, myślę, że każdy zasłużył tutaj na odpoczynek i spędzenie czasu wolnego czy to z rodziną, czy gdzieś wyjazd na wakacje. Jest ulga, że jest to już koniec i że zrealizowaliśmy nasze cele.
Fot. Elbrus Studio
Autor: Rafał Małys